Medycznego wykształcenia nie mam, ale czytać umiem...


Andrzej Iwaniuk

niedziela, 2 lutego 2014

Zniewoleni z własnej woli...

"Ci, którzy po raz pierwszy zakładali konto na Facebooku pewnie byli zaskoczeni, że na przywitanie dostali listę osób, które mogą znać. Lista jest bardzo trafna i nawet największy cyberentuzjasta zadaje sobie pytanie: 'Skąd oni to wiedzą?'
(...) ... nawet mieszkańcy NRD nie byli inwigilowani przez Stasi tak skutecznie, jak my jesteśmy codziennie inwigilowani w sieci."


Internet stał się źródłem wielu możliwości, zjawisk, zachowań; jest medium będącym platformą do robienia biznesu, ale i niosącym różne formy rozrywki, aktywności twórcze, spełniającym pragnienia poznawcze. Jest choćby i supernianią - pozorną, ale jednak: święty spokój z dziećmi na ferie - małe noski ciągle w poświacie blasku ciekłokrystalicznego ekranu, ale grunt, że w domu, że są "na oku". Zastanawiam się czasami: jak moje pokolenie kiedyś było w stanie przeżyć ferie, wakacje, ba!: weekendy (!) bez smartfona i komputera? Przeżyć BEZ SIECI...? Zauważam, iż obecnie dzieci, młodzież - nawet gdy rozmawiają ze sobą - muszą w tejże właśnie chwili robić coś jeszcze przy telefonach, jeszcze dodatkowo pisać, szukać, czegoś słuchać... Czy więc tak naprawdę: prowadzą w danej chwili rozmowę? Czy w niej uczestniczą? Jak są w tej sytuacji kształcone umiejętne formy prowadzenia rozmowy? Kontakt wzrokowy, interaktywna reakcja na słowa rozmówcy, zainteresowanie nim; mowa ciała... A może należałoby zadać inne pytanie: czy w ogóle warto kształcić umiejętność rozmowy w tej "staroświeckiej formule"?

Tworzy się chyba na naszych oczach nowa definicja rozmowy, konwersacji. Zniewolenie siecią bywa zauważalne, wszechogarniające; jest ekspansywne. Postrzegany świat nie jest taki, jakim jest, tylko taki, jakim jest przedstawiany - tu już mamy wspaniałe możliwości do manipulacji ludźmi, manipulacji na skalę globalną. Bo wyobraźmy sobie chociażby jakiś przedstawiany konflikt zbrojny: jeżeli o nim nie powie żadne z mediów - to jakby go w skali globalnej nie było, lokalnie - to już sprawa lokalna, namacalna. A i odwrotnie: czy musi konflikt być? Można przecież przedstawić, że jest, że był - i świat to przyjmie za fakt. Amerykanie stwierdzili, że w Iraku jest broń chemiczna (chociaż jej nie było) i mogli zrobić wojenkę na swój własny użytek na oczach całego świata i - co najważniejsze: mogli się kreować na wyzwolicieli; chcieli zrobić z kogoś ofiarnego kozła by cały świat popierał "dzielnych i sprawiedliwych" w wojnie z terroryzmem 

(czy w ogóle widzicie sens, dla którego ci tzw. terroryści robiliby to, co niby robią? co na tym zyskują? Ja widzę jeden sens: USA dostaje przyzwolenie na swoje militarne działania gdziekolwiek zechce, służby specjalne otrzymują przyzwolenie na inwigilację wszystkich - w imię walki z terroryzmem)

 - i zrobili. A to, że Alkaidę założyły i wspierały amerykańskie służby specjalne, czyli po prostu rząd USA, to już i się chyba... nie liczy...? A choćby i cała ta mistyfikacja z tragedią WTC: czy "masa ludzka" nie potrafi już samodzielnie myśleć i kupuje bezkrytycznie całą tę matrix-ową naszą rzeczywistość? Wystarczy tylko liznąć zaledwie wierzchołka faktów na ten temat, na razie jeszcze w sieci osiągalnych i - samodzielnie poznać prawdę...
Do tej pory byłem na 100% przekonany, iż wkrótce, w miarę powstawania "nowego Internetu", tego z ocenzurowanymi już treściami, fakty niewygodne dla "rządzących naszym światem" będą niedostępne. Teraz co do tego zaczynam mieć wątpliwości: po co podejmować tytaniczną pracę z tym związaną, jeżeli ludziska i tak działają na zasadzie "widzisz, a nie wierzysz": wierzą tylko w to, co "jedynie słuszne", gdyż autorytet mediów jest przepotężny.

W okolicach ostatniego Sylwestra można było zrobić mały eksperyment: oglądać programy tylko jednej stacji telewizyjnej, np. programy TVN-u lub TV publicznej. Nawet po kilku dniach od sylwka miałoby się pewność, że wielkie nocne granie było TYLKO we Wrocławiu, albo TYLKO w Krakowie (może pomyliłem miasta - to w tym momencie nieistotne). Można żyć np. światem TVN-u, czyli cokolwiek się wydarzy, a w tym nie maczała swoich paluszków ta stacja: nie istnieje. I vicewersja - jak powiedziałby puchatkowy Tygrysek: nawet duże imprezy TVN-u, w świetle "Wiadomości" - NIE ISTNIEJĄ. A zdawać by się mogło, że wiadomości są od tego, by ludziska wiedziały, co się obiektywnie dużego, ciekawego dzieje. Fakt, że niepokazanie czegoś pokaźnego, niosącego chwałę konkurencji - to nie przestępstwo, ale... już manipulacja: "nasz wieczór sylwestrowy miał największą oglądalność"... czy tego nie słyszymy w programie każdej ze stacji?! MANIPULACJA.

Wracając do neta...

>> Straszę tym, co mi się wydaje negatywnymi zjawiskami, czyli zagrożeniem dla naszej prywatności, dla wolności słowa, braku dostępu do informacji czy wolności wyboru. Wbrew pozorom internet - choć daje nam pewne nowe mechanizmy - dużo przy okazji zabiera. Staram się na przykład czytelników nastraszyć, że prawdopodobnie niedługo powinni się bać o swoją pracę, tak jak ja się boję o swoją. Mają nade mną tę przewagę, że oni wiedzą, kim ja jestem, a ja nie wiem, kim są oni, ale mimo wszystko staram się to zrobić. Bardzo trudno znaleźć w tej chwili branżę, której internet w jakiś sposób nie dotyka. A jak dotyka, to prawie zawsze na minus.
(...) Cokolwiek mój czytelnik robi, czy jest taksówkarzem, czy ma sklep z butami, czy ma restaurację, to prawdopodobnie w pewnym momencie trzepnie go Groupon, obsmarują go na jakimś 4squarze i będzie miał niespodziewane problemy. Straszę też wyzwaniem dla demokracji, jakim są potężne korporacje, które w tej chwili rządzą w internecie. Demokracja jeszcze nigdy nie miała takiego wyzwania, jeszcze nigdy nie było tak potężnych firm. Tych zagrożeń jest sporo. 
(...)
Na każde miejsce pracy, jakie tworzy Amazon, przypada od czterech do pięciu takich, które zniszczył. Internet zabiera nam pracę?

- Pierwszą rzeczą, jaką człowiek odkrywa w internecie jest: "Wszyscy mają takie same poglądy, jak ja". A drugą: "Super, ile mogę zaoszczędzić. Będę mógł pójść do sklepu, obejrzeć towar, a potem kupię ten towar w internecie, gdzie jest 20 proc. tańszy, bo firma, która go sprzedaje, nie utrzymuje sklepu. Genialne!" Tyle, że w efekcie sami tracimy pracę, ponieważ okazuje się, że sami byliśmy tymi 20 procentami, na których ktoś inny zaoszczędzi. To dwie fazy: najpierw "o rety, ile oszczędzam!", a potem: "o rety, wyleciałem z roboty!"<<

Straciliśmy dostęp do informacji

"Prawie każdy człowiek, który zaczyna przygodę z internetem, w pewnym momencie dokonuje takiego odkrycia: "O jejku. Jak bardzo internet jest pełen ludzi, którzy myślą tak, jak ja". Wierzy, że jego poglądy są wyjątkowo rozsądne, skoro właściwie wszyscy myślą podobnie. W takim razie dlaczego nie podzielają ich sejm i media? Muszą być wmanipulowane w jakiś spisek, skoro wszystkim internautom wydaje się to być wiadome i oczywiste, a do nich to nie dociera. Dowcip polega na tym, że nie ma dwóch osób, które widzą tak samo internet. Na Facebooku widzimy tylko to, co opłaca się nam pokazać, przy czym opłaca się wyświetlić reklamy. To samo jest z Googlem. Nie ma dwóch takich samych osób, którym Google pokaże takie same wyniki wyszukiwania. I oczywiście, gdy wpiszemy zdanie: "Katastrofa smoleńska", wyskoczą nam wyniki, które będą tylko naszym spojrzeniem na katastrofę smoleńską."

Zniewoleni

"Najważniejszym zagrożeniem, które się wiąże z każdą z tych firm (Facebook, Twitter, Google, YouTube) jest to, że one już w tej chwili są bezalternatywne. Nie każdy może sobie dziś pozwolić na luksus niebycia na Facebooku. To już przestało być dobrowolne, Do pewnego momentu można było mówić, że to jest wolna decyzja ludzi, ale w momencie, gdy jakaś firma zyskuje status monopolisty, co uzyskał już Facebook jeśli chodzi o społeczności, czy Google jeśli chodzi o wyszukiwanie, już nie ma wyboru, bo jest brak alternatywy. Wszystkie serwisy społecznościowe starają się nam utrudnić, czy wręcz uniemożliwić odejście. Nawet gdyby nawet ktoś chciał się przenieść do konkurencyjnego serwisu, to nie jest takie proste. Całkowite wyjście z usług Google'a, zwłaszcza dla kogoś, kto ma telefon z Androidem, jest w zasadzie niemożliwe. Jednocześnie, te firmy wykorzystują swoją dominującą pozycję. To, co mi się strasznie nie podoba, to że z internetu, który był pełen różnych konkurujących ze sobą wyszukiwarek, różnych konkurujących ze sobą serwisów społecznościowych, różnych konkurujących ze sobą serwisów z filmikami czy obrazkami, wylądowaliśmy w internecie, w którym na to wszystko jest jedna firma, która trzyma łapę na dziewięćdziesięciu kilku procentach swojego rynku." 

Prywatność w zamian za pozory wolności  


"Ludzie, którzy zawodowo żyją z social mediów, często popełniają pomyłki. Kontrola jest coraz trudniejsza, bo Facebook notorycznie pogarsza swoje usługi i świadczenia. Jeszcze nie tak dawno na Facebooku była możliwość blokowania tagowania przez obce osoby - już tego nie ma. Była też możliwość zablokowania wysyłania wiadomości przez obce osoby - to również się zmieniło. Warunki są coraz gorsze, a w dodatku celowo sam interfejs użytkownika konfiguracji jest tak skonstruowany, żeby człowiek w końcu się pomylił. Te firmy zarabiają nie na dostarczaniu nam dobrej usługi, tylko na wyświetlaniu reklam. A każda wpadka prywatnościowa - czyli każde zdjęcie, które miało być tylko dla narzeczonego, a poszło na cały świat - wywoła mnóstwo ruchu. Pokaże się przy tym więcej reklam, dużo kampanii się na tym nakręci itd. Tak więc te monopolistyczne firmy tak naprawdę są wrogami nas - użytkowników i naszego interesu, ponieważ my jesteśmy dla nich towarem. To jest bardzo niebezpieczne, ponieważ te firmy dbają o interes reklamodawców, a nie nasz:
Eric Schmidt, szef Google'a uważa, że "jeżeli chcemy coś ukryć przez innymi, powinniśmy tego nie robić".

Zaczęło się od tego, że dominującym modelem biznesowym w internecie 
stała się darmowość w zamian za inwigilację -

... zgodziliśmy się na to wszystko bezmyślnie. Rzuciliśmy się na tą darmowość, zapominając o znanej zasadzie życiowej: "Za darmo jest tylko ser w pułapce na myszy". I oczywiście wpadliśmy w tę pułapkę.  

Na fałszywych informacjach w portalach się tak naprawdę więcej zarabia. 
Link zawierający wyssane z palca informacje nabije kliknięcia -

... i wszystkim się pokaże reklamę, więc firma prowadząca portal jest zmotywowana do pisania bzdur.

Ze względu na to, jak duże znaczenie dla demokracji mają media, każde państwo demokratyczne zawsze miało ustawę medialną, prawo prasowe, jakąś ustawę o mediach elektronicznych. Regulujemy prasę w taki czy w inny sposób przez zmuszanie do publikacji sprostowań, przez nakładanie takiej czy innej odpowiedzialności za takie czy inne grzeszki. Każdy kraj demokratyczny podchodził do tego inaczej, ale regulacje w tym zakresie zawsze istniały. Tymczasem w internecie doszło do sytuacji, w której mamy nagle kilku dominujących graczy, którzy nie mają żadnych takich zobowiązań. Nie ma odpowiednika np. obowiązku publikowania sprostowań w internecie."
- pamiętajmy i o tym.

Tak zbierając te wielowątkowe myśli w jakąś puentowalną całość, nie mogę, kierując się zasadami logiki - w końcu jestem matematykiem, odeprzeć tezy, że osoby, które nie istnieją, czyli nie mają "profili w sieci" - istnieją. Istnieją w takim realnym tego słowa znaczeniu, bo żyją o tyle naturalniej, że nikt im e-butami prywatności nie depcze. 


... do refleksji na powyższy temat pobudziła mnie rozmowa z Wojciechem Orlińskim - dziennikarzem "Gazety Wyborczej", dostępna w lokalizacji: 
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1027139,title,Wojciech-Orlinski-przestrzega-przed-internetem-czas-sie-bac,wid,16362956,wiadomosc.html?ticaid=11221d